Guca Trumpet Festival 2013

Rok temu był pierwszy wyjazd zagraniczny. W tym roku też postanowiłem zrobić coś po raz pierwszy :)


Cel: Guca
Czas: 20.07 - 11.08.2013
Dystans: ok 1800 km
z kim: Agnieszka Dziedzic, Adam Awksietijuk



Wszystkich pewnie dziwi to co napisałem na początku. Część osób (mówię tu o tych którzy mnie znają) może się zastanawia - Skąd w ogóle ten pomysł skoro nigdy nie czułem potrzeby uczestniczenia w takiego rodzaju imprezie? No więc powód jest dość prosty. Szukając natchnienia na kierunek kolejnego wyjazdu chodziłem na różnego rodzaju slajdowiska podróżnicze. Na jednym z takich pokazów była grupa która podróżowała na rowerach po Serbii. Nie pamiętam już czy mieli oni w planie być na festiwalu czy tylko przypadkiem tam trafili, nie jest to istotne. Kiedy pokazali zdjęcia to wcale nie przypadło mi to do gustu. Ludzie wdrapujący się na latarnie i pomniki to nie jest coś co uważam za szczyt dobrej zabawy. Jednak muzyka, którą puścili do tych zdjęć urzekła mnie. Rozpaliła w mojej głowie iskierkę, zalążek pomysłu. W sumie czemu by tam nie pojechać i na własne oczy zobaczyć jak się bawią Serbowie? Może nie będzie tak źle? A jeśli będzie to przecież nie muszę tam siedzieć. Usłyszeć tę muzykę na żywo - chyba warte każdego trudu.
No więc tak narodził się ten pomysł. Trzeba było jeszcze skompletować grupę na wyjazd(parę razy próbowałem jeździć sam ale to chyba nie dla mnie) i zaplanować mniej więcej trasę.
Tym razem nie będę opisywał wyjazdu dzień po dniu bo to chyba nie ma sensu, niektóre dni zasługują co prawda na osobny opis, ale czy to ważne którego dnia to się stało? Wg mnie nie, ważne że było :)

Zaczynamy od początku.

Nasze przygotowanie do wyjazdu pozostawiało wiele do życzenia - brak kompletu map, bagażnik do roweru Adama montowaliśmy przed północą itp. No ale mimo małej ilości snu zwlekliśmy się o 3 z łóżek i pojechaliśmy na pociąg do Krakowa. W Krakowie 1h oczekiwania na pociąg do Rabki-Zdrój. Z Rabki ruszamy już na naszych dwukołowych domach. Tego samego dnia dojeżdżamy do granicy - przygodę czas zacząć


Ciekawe co mają w asortymencie :)





Po co wnosić rowery po schodach skoro można wjechać? :)

SŁOWACJA


Niestety poza długimi podjazdami i cudownymi zjazdami nie wspominam dobrze przejazdu przez Słowację - nie chodzi tu o kraj czy ludzi tylko o brak szczęścia. Już pierwszego wieczoru było niewesoło. Niby nocleg znaleźliśmy w dosyć dobrym miejscu jeszcze przed zachodem słońca tyle, że po zachodzie atak na obcych (czyli na nas) przypuścił cały pułk lotnictwa moskitów. Każdy kolejny dzień przynosił ze sobą kolejne niemiłe zdarzenia. Biliśmy rekordy w ilości przebitych dętek. Co prawda mi się nic nie stało ale Adam z Agnieszką zawzięcie rywalizowali kto przebije więcej dętek. Niestety w tej ekipie to ja byłem serwisantem :P. No ale co nas nie zabije to nas wzmocni. Ostateczny wynik rywalizacji podam pod koniec relacji z wyjazdu. Na etapie Słowacji (3 dni jazdy) wynik 2:1 dla Agi. Na szczęście to były tylko epizody.
Po drodze oprócz pięknych widoków, napotykaliśmy życzliwych ludzi, jedni pomagali przy łataniu dętki (Aga złapała gumę na zjeździe a my byliśmy już daleko) inni oferowali podwózkę do najbliższego sklepu rowerowego, a jeszcze inni napełniali nam butelki wodą do picia, gratulowali hartu ducha i życzyli szczęśliwej drogi.























W trakcie naszej drogi przez Słowację towarzyszyły nam liczne potoki (a może tylko jeden cały czas? nie pamiętam). A ponieważ słońce grzało nas niemiłosiernie, chłodziliśmy się w tych bardziej dostępnych  dla nas miejscach.


Wieczorami narzekaliśmy na zbyt zimną wodę jak na kąpiel. Myjąc się trzęśliśmy się z zimna . Jak się później okazało - mieliśmy za tym zatęsknić.



WĘGRY


Czwartego dnia przekroczyliśmy drugą granicę. Pech ze Słowacji dalej nas prześladuje. Odkryliśmy nawet (można w to wierzyć albo i nie), że jest to ściśle związane z nastawieniem do dalszej jazdy. Przy kolejnej gumie którą złapał Adam zauważyliśmy, że tą i każdą poprzednią przebitą dętkę poprzedzało stwierdzenie - "nie chce mi się jechać". Także chyba moje pozytywne nastawienie do całego wyjazdu uratowało mnie od złapania gumy :D.
Teraz coś o Węgrach, węgierkach (nie tylko śliwkach :P) i tym wszystkim co nas tam spotkało.
Pierwszym problemem po przekroczeniu granicy było - "jak w tym kraju nazywa się woda niegazowana?". Opisywać naszych poszukiwań nie będę. Wystarczająco głupio się czuliśmy w sklepie. W każdym razie dla nas, żeby nie zapomnieć i dla innych którzy zawitają do tego kraju... Woda niegazowana to "szensavmentes"...
Drugim problemem stało się dogadanie z Węgrami, jakoś mieliśmy pecha i nie mogliśmy trafić na ludzi mówiących po angielsku.
Miłym urozmaiceniem monotonnego menu były śliwki i wiśnie które rosły na przydrożnych drzewach. Mimo, że nie do końca były one dojrzałe i czasami tak kwaśne, że aż skręcało.
Trochę chaotycznie piszę no ale tak mi myśli latają i ciężko to wszystko objąć w jedną spójna całość.

Z ciekawszych rzeczy które nas spotkały na Węgrzech to podróż ichniejszym pociągiem. Zmuszeni podróżować głównymi drogami (rozpadające się dętki i opony Adama) wykończeni psychicznie dotarliśmy nad Balaton. Tam jednogłośnie został zatwierdzony pomysł jazdy pociągiem do granicy z Chorwacją. Odświeżeni kąpielą w Balatonie, zadowoleni z rozsądnej ceny biletów czekamy na pociąg. Ma przyjechać osobowy więc nie zdejmujemy sakw. Zapowiedziany po Węgiersku (dla nas mogłoby być i po Chińsku) pociąg wjeżdża na stację. Owszem jest to pociąg osobowy ale ku naszemu przerażeniu  dolna krawędź drzwi znajduje się na wysokości klatki piersiowej. "Hmmm... będzie ciekawie" - pomyślałem. Na szczęście ludzie jak nas zobaczyli z tym bagażem to szybko uciekli wgłąb wagonu, żeby nam nie przeszkadzać i jakoś udało się zapakować. Kolejną ciekawostką są bilety wypisywane ręcznie w 3 kopiach. Jedna zostaje w kasie, druga u konduktora a trzecia kopia u szczęśliwego nabywcy.


Kolejną rzeczą która nam na długo się zapisze w pamięci to stwierdzenie pewnego pracownika stacji benzynowej. Zapytany o to czy możemy się rozbić za budynkiem stacji odpowiedział nam łącząc uniwersalny język migowy z językiem angielskim "BOSS LOOKING".. Tak nam się to spodobało i poprawiło humory, że z uśmiechem na twarzach poszliśmy dalej szukać noclegu :D

Na koniec jeszcze statystyki awarii. Na Węgrzech Adam - 2 dętki, 1 opona (wybuchła). Agnieszka - 1 dętka. Tak więc wyjeżdżając z Węgier mamy wynik 4:3 dla Adama - żółtej koszulki lidera niestety nie mieliśmy akurat ze sobą :)... Aaaa... i bym zapomniał... wróżki naprawdę wiedzą co mówią!! Po tych wszystkich awariach Adam dostał takiego smsa...(zdjęcie)... Przypadek? Napewno, ale przyznacie chyba, że dość ciekawy :P
Wisienki - miła odmiana
gotowanie przed tesco :)
automat z dętkami

Obiad w środku dnia
Opona Adama odmówiła posłuszeństwa

Aga i kolejna przebita guma


CHORWACJA


Pierwszy nocleg na Chorwacji próbowaliśmy znaleźć na czyimś podwórku, niestety się nie udało. Ale widząc naszą wędrówkę od domu do domu, zlitowała się nad nami sprzedawczyni na stacji benzynowej. Z pomocą młodej dziewczyny która tłumaczyła nasze słowa dogadaliśmy się i mogliśmy rozbić nasze namioty zaraz za stacją i skorzystać z toalety.

Kolejny dzień spędziliśmy na zwiedzaniu Zagrzebia. Posiedzieliśmy w parku, zobaczyliśmy starówkę i schłodziliśmy się w fontannie. To ostatnie spodobało się innym turystom i dosyć szybko zebrała się mała grupka która poszła w nasze ślady. Już mieliśmy się zbierać, ostatni raz tylko chciałem schłodzić głowę i... namierzył mnie miejscowy fotograf... Poprosił mnie, czy mógłbym powtórzyć to co zrobiłem przed chwilą(widać na zdjęciu). Oczywiście zgodziłem się - każda chwila chłodzenia się w wodzie była bezcenna. W późniejszej rozmowie okazało się, że robi zdjęcia do jakiejś gazetki (nie pamiętam już jakiej)dotyczące upałów :). Dowiedzieliśmy się również, że on sam kiedyś jeździł rowerem ale przesiadł się na motocykl z racji braku czasu (rodzina, praca). Ponieważ zjeździł rowerem ładny kawałek Chorwacji, polecił nam najlepszą drogę do Plitvic. Pokrywała się w większości z naszą zaplanowaną trasą ale i tak miło z jego strony, że w tym upale chciało mu się tłumaczyć nam drogę.

Mapa Chorwacji jest pełna ciekawych nazw. Na własnej skórze przekonaliśmy się jak to jest kąpać się w Kupie (rzeka Kupa). Oczyszczająca dla naszych ciał i umysłów okazała się również kąpiel w Koranie (rzeka Korana). Było jeszcze kilka innych nazw których teraz nie pamiętam - widocznie nie były aż tak zapadające w pamięć jak te wymienione przed chwilą :)

Ciekawym epizodem był nocleg na przystanku autobusowym. Nie do końca przemyśleliśmy miejsce noclegu w razie deszczu. Niechciany deszcz oczywiście nadszedł i na gwałt zaczęliśmy szukać schronienia. Pierwsze co napotkaliśmy po drodze był właśnie przystanek autobusowy. Co prawda nie miał drzwi jak ten w Czechach (rok wcześniej) ale dawał wystarczające schronienie przed deszczem.
Rano poczułem się trochę zakłopotany gdy koło godz. 6 wysunąłem głowę zza ściany przystanku i spotkałem się wzrokiem z panią oczekującą na autobus. Na mój widok roześmiała się, skinęliśmy sobie głowami (słowa były zbędne) i schowałem się z powrotem do śpiwora, żeby jeszcze trochę poleżeć.
Później już jak się pakowaliśmy minęła nas grupka Polaków. W skład tej grupy wchodził Lucek, którego mieliśmy przyjemność później jeszcze kilka razy spotkać.

Tego samego dnia dotarliśmy do Plitwic. Ci co tam byli to wiedzą, że brak odpowiednich słów by je opisać. Zamieszczam zatem kilka zdjęć, które nie oddają w pełni piękna tego miejsca (po pierwsze słaby ze mnie fotograf - ale to się zmieni :P, po drugie zdjęcie zawsze jest tylko "echem" miejsca w którym się było).









Lucjan podróżował ze znajomymi  w stronę wybrzeża i dalej w planach na półwysep Pag. Przy którymś z kolejnych spotkań (chyba w Zadarze) dowiedzieliśmy się, że odpuszczają dalszą jazdę z powodu temperatury. Szkoda, no ale jazda ma przecież sprawiać przyjemność a nie być udręką. Także Lucek.. pozdrawiam Cię w imieniu swoim Adama i Agnieszki. Oby następne wyjazdy lepiej się kończyły. I może jeszcze kiedyś na trasie się spotkamy :)...

Nie wszyscy rowerzyści lubią podjazdy. Szczególnie jeśli te podjazdy pokonuje się z bagażem 20kg. Ja podjazdy kocham za to, że kiedyś się kończą :). Można mieć pewność, że podjazd skończy się zjazdem. Czasem dłuższym, czasem krótszym ale zawsze przynoszącym rowerzyście  radość. Czasem jednak zdarza się, że po podjechaniu kolejnego podjazdu oczom rowerzysty ukazują się niesamowite widoki. Tak było w naszym przypadku. Po wdrapaniu się na 928 m, naszym oczom ukazała się cudowna panorama wybrzeża Chorwacji. Mi się prawie łezka w oku zakręciła i pierwsze moje słowa do Agnieszki i Adama brzmiały - "i właśnie po to się człowiek tak męczy na podjazdach".







Niestety zdjęcia, które wstawiłem powyżej są ostatnimi jakie zrobiłem. Aparat odmówił posłuszeństwa. Coś z obiektywem, nie łapie ostrości i nie chowa się. Trudno, bywa i tak. Jak dostanę zdjęcia od Agnieszki to uzupełnię relację o brakujące zdjęcia.

Pobyt w Chorwacji generalnie był najbardziej aktywnym i interesującym etapem naszej podróży. 

Udało mi się częściowo spełnić swoje marzenie - skoczyć z wysokiego klifu. Z klifu nie skoczyłem ale wysokość była. Niedaleko Brodericy nocowaliśmy w pobliżu mostu. Już wieczorem zaświtała mi myśl, że można przecież wdrapać się po konstrukcji  mostu i skoczyć. Woda była głęboka. Rano po ogarnięciu się i spakowaniu, przystąpiliśmy do działania. Pierwsze skoki oddaliśmy z liny zawieszonej na moście. Kolejny skok wykonałem już z większej wysokości (Adam poszedł w moje ślady). Na 3 skok już się nie zdecydowałem - rozsądek doszedł do głosu:). Został przez to trochę niedosyt ale może i dobrze. Pozostawię to na kolejny wyjazd.


Podróżując dalej z Brodericy do Splitu robiąc zakupy w lidlu spotkaliśmy Josha. Anglika podróżującego na trójkołowym rowerze. Artysta, kuglarz, jeździ od miasta do miasta wieczorami robiąc pokazy swojego "fire show". W zeszłym roku dojechał do Niemiec. Teraz kontynuuje podróż, jego celem jest Macedonia. Dość ciekawa postać. Na pierwszy rzut oka można pomyśleć, że jest włóczęgą. Chodzi w podartej koszuli, rower wygląda jakby przed chwilą wyjechał ze złomowiska. To wszystko jest tylko dopełnieniem obrazu kuglarza podróżującego swoim "wozem".  Jednak nic bardziej mylnego. Owszem, zarabia na dalszą jazdę pokazami ale chyba tylko i wyłącznie z własnego wyboru, ponieważ w głębi plecaka skrywa takie udogodnienia jak: ładowarka solarna czy iphone i Bóg wie co jeszcze.

Ostatniego dnia na Chorwacji. dziwnym zbiegiem okoliczności, trafiliśmy na coroczny turniej rycerski w Sinj. Turniej ten ma upamiętniać zwycięstwo mieszkańców regionu Cetinska Krajina nad wojskiem tureckim. (Więcej możesz przeczytać tutaj).

Żeby nie było tak wesoło. Tu też były awarie. Tym razem było to łożysko w przednim kole Adama. Udało się to na szczęście naprawić u życzliwego mechanika samochodowego.

Tak więc po 15 dniach jazdy wynik 5:3 dla Adama.


BOŚNIA


Bośnia... Pierwsze co muszę napisać to "OTWARTOŚĆ I UPRZEJMOŚĆ". Chyba to są dobre słowa do krótkiego opisania tego co nas spotkało ze strony Bośniaków. Czy wszyscy tacy są? Tego nie wiem. Wolę myśleć, że tak jest. 

Kiedy tam byłem przyszła mi do głowy pewna myśl. Za każdym razem gdy ktoś oferował nam pomoc czuliśmy wdzięczność ale jednocześnie towarzyszyło temu zakłopotanie. Czemu on pomaga, przecież nas nie zna? Jak mu się za to odwdzięczymy? Z jednej strony można powiedzieć, że takie zakłopotanie jest naturalne. Ale czy powinno być? Smutne jest to, że pomoc czy uprzejmość wobec drugiej osoby nie jest na tyle oczywista by móc się wyzbyć tego zakłopotania. Wynika to chyba z tego, że większość ludzi jest po prostu dobrze wychowana ale brak im i mi pewnie też wewnętrznej, głęboko zakorzenionej potrzeby niesienia pomocy. Kończąc tą nudną paplaninę. 
Obiad w ogródku
Chciałbym podziękować bezimiennemu panu spod opuszczonej restauracji za wykoszenie tego małego pola pod nasze namioty - spało się wyśmienicie. Dziękuję także panom którzy wracając z kamieniołomu zapraszali nas do siebie na małe płynne "co nieco" (nie skorzystaliśmy bo już było ciemno i mieliśmy cały obóz rozbity). Dziękuje Nenad'owi Kadlec'owi za zaproszenie do własnego ogrodu i umożliwienie zjedzenia obiadu w "cywilizowanych" warunkach.
Tak wiem.. i tak tego nie przeczytają... ale cóż poradzić... 


Kolejny plus dla Bośni należy się za widoki. Piękno tego kraju wynika z tego, że jest górzysty. A ja uwielbiam widzieć góry na horyzoncie! By później móc patrzeć z góry na to co zostawiłem za sobą i na to co mnie jeszcze czeka.










Sarajewo... Przez stolicę przejechaliśmy najszybciej jak się dało. Za głośno, za tłoczno i na pierwszy rzut oka brudno i brzydko. Nie wątpię, że istnieją w tym mieście jakieś miejsca godne zobaczenia jednak nie mieliśmy ochoty ich szukać.


I co by tu jeszcze napisać...?

Więcej faktów nie pamiętam, za moją niepamięć bardzo przepraszam i obiecuje poprawę. 
Wracamy więc do naszych statystyk. W Bośni poszła kolejna dętka - rozeszła się tak sama z siebie!!. Tak więc ostateczny wynik to 6:3 dla Adama(dalej się już nic nie działo- przynajmniej z rowerem).


SERBIA



Nareszcie na miejscu











Leo umila czas grając na trąbce
Pomnik trębacza w centrum Gucy


2 komentarze:

  1. Czy my aby nie spotkaliśmy się w Gucy?...Ja także w tym roku podróżowałam rowerem po Bałkanach i także dotarłam na festiwal :-) I też biłam własne rekordy przebitych dętek ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może tak, może nie....przy tej ilości osób ciężko stwierdzić, może się gdzieś minęliśmy :) A gdzie dokladnie jezdzilas? No i oczywiście jak wrażenia z festiwalu?.. ja swoje za niedlugo opisze jak tylko znajde troche wiecej czasu. Pozdrawiam

      Usuń